No to rzucamy wszystko i lecimy w Bieszczady. Tym, razem nie we dwóch, ale we trzech. Dołączył do nas nowy kompan – Michał, brat Łukasza.
Dzień 1: Lublin - Ustrzyki Górne
Michał, narazie nie ma jeszcze własnego rumaka, jest w trakcie poszukiwań optymalnego modelu, ale skorzystał z oferty jednej z warszawskich stajni i wypożyczył Yamahę Tracer 700. Miał długą przerwę w jeżdżeniu, no i nowa maszyna, bez czasu na okiełznanie, więc lekko nie było.
Umówiliśmy się ok. 19-20 na stacji benzynowej w okolicach Lublina. Prognozy co prawda wspominały o możliwych burzach, ale narazie wszystko wyglądało pięknie. Na stację dotarłem chwilę przed 20.00. Ledwo zdążyłem zatankować i pojawiła się reszta MH:)
Już wiedzieliśmy, że do Ustrzyków Górnych, gdzie planowaliśmy nocować dotrzemy grubo po północy. Niby tylko 315 km, ale od Przemyśla robi się „bieszczadzko” i trasa jest bardzo wymagająca. Mimo że od pewnego momentu po ciemku, jechało się bardzo dobrze. Dopiero pod koniec, już na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej zaczął siąpić deszcz. Ze względu na ciągnące się w nieskończoność lasy i serpentyny, musieliśmy być skupieni na milion procent.
Co jakiś czas mijaliśmy patrole straży granicznej. W końcu jeden z nich nas zatrzymał. Pogranicznik wypytał tylko gdzie i po co jedziemy i puścił nas dalej. Na kemping dotarliśmy ok. 2 w nocy. To jedyny kemping w Ustrzykach Górnych, więc większego wyboru nie było. Dzwoniliśmy wcześniej, żeby zapowiedzieć, że będziemy późno. Mieliśmy rozbić namioty gdzie będziemy chcieli i zameldować się rano, jak już ktoś będzie na recepcji. Szybko się uwinęliśmy zaprawieni w rozstawianiu namiotów w różnych niesprzyjających warunkach:) Teren ośrodka jest spory, są drewniane domki, dużo miejsca na kampery i namioty, bar, ogródek piwny z wielkimi ławami pod parasolami. Przy jednej z nich ciągle jeszcze trwał melanż. W powietrzu czuć było zapach marihuaniny, a po placu, a właściwie wszędzie gdzie go nogi poniosły pałętał się jakiś solidnie zrobiony chłopaczyna. Bełkotał coś, wykrzykiwał i od czasu do czasu przewracał się wpadając na jakieś przeszkody. Próbował do nas zagadywać, ale nie byliśmy skorzy do rozmów w obawie, żeby nie przykleił się do nas na amen. Zjedliśmy zupkowo-konserwową kolację, Łukasz poszedł spać, a ja i Michał pogadaliśmy sobie jeszcze przy butelce kubańskiego rumu. Bieszczadzkie klimaty sprzyjają nocnym posiadówkom. Lokalna ekipa w końcu zebrała się spać, a nawet naćpany koleżka zniknął z pola widzenia, Zostaliśmy my 🙂 O 4-ej zaczęło się przejaśniać, z ciemności wyłoniły się przykryte poranną mgłą góry. Rano mieliśmy ruszać na szlak, więc siedzenie dłużej byłoby zabójcze. Choć niechętnie, zaszyliśmy się w namiotach.
Dzień 2: Ustrzyki Górne (Camping) - Wołosate - Szlak
Wstaliśmy ok 10-ej. Musieliśmy dostać się do Wołosatych i stamtąd ruszyć na Tarnicę. To niedaleko, więc przebraliśmy się od razu w turystyczne ciuszki. W Wołosatych na dużym płatnym parkingu zostawiliśmy rumaki. Przy wejściu na teren parku przywitała nas spora kolejka. Na szczęście szybko się przesuwała. Najwyższy szczyt cieszy się dużą popularnością, tłumy nie opuszczały nas aż na samą górę. Później na szczęście było dużo luźniej. Spore kawałki wędrowaliśmy zupełnie sami. Nie wprawieni w boju, nie narzucaliśmy sobie dużego tempa.
Bieszczadzkie widoki są niesamowite. Wszędzie soczysta zieleń i czysta, cicha pustka. To niewysokie góry, dzięki czemu nie trzeba przechodzić mordęgi podczas wspinaczki. Oczywiście jak zawsze na początku jest ciężko i swoje trzeba wypocić. Szlaki bywają wymagające, ale tylko etapami. Natomiast kiedy wejdzie się już wyżej, wędrówka staje się górskim spacerem. Połoniny pozwalają odsapnąć, wytrzeć spocone czoło, zapomnieć o niedawnym wysiłku i zanurzyć się w bieszczadzką przestrzeń. Bieszczady są mało ekstremalne, to nie są szczyty, których zdobyciem można się chwalić. Tutaj nie przychodzi się, żeby popisać się formą czy umięśnionymi łydkami. Tu się po prostu jest. Przebywa. Oddycha ciszą. Gdzieś z tyłu głowy towarzyszy nieśmiertelny Stachura i SDM. Wędrowaliśmy Połoniną Bukowską robiąc liczne, choć krótkie przystanki. Szkoda, że tak krótkie. Niestety grafik mieliśmy napięty, bo wyszliśmy dosyć późno i obawialiśmy się, że nie uda nam się wrócić przed zmierzchem. Oj tak, przydałoby się dłużej posiedzieć tam na górze. Zwłaszcza, że mieliśmy wspaniałą pogodę. Ciepło, ale bez przesady. Niby pochmurno, ale co raz wychodziło słoneczko.
Tarniczka, Kopa Bukowska, Halicz, Rozsypaniec – świetny szlak. Na koniec dochodzi się do punktu widokowego w miejscu polsko-ukraińskiej granicy. Stamtąd wiedzie niespełna 8 kilometrowa trasa, aż do Wołosatych. Na szczęście jest to zupełnie płaski kawałek, chociaż wymaga dwóch godzin marszu.
Ok. 20-ej dotarliśmy spowrotem na nasz kemping. Kemping PTTK nr 150 – tak brzmi pełna nazwa. Największy minus tego miejsca to od lat nieremontowane, niezadbane toalety, natryski, sanitariaty. Z zewnątrz wydaje się, że wszystko jest ok, ale w środku odpadające płytki, niezamykające się drzwi, brak szyby, nieprzykręcony do podłogi sedes i inne tego typu nieprzyjemne niespodzianki. Wydawałoby się, że po 30-latach wolnego rynku takie widoki odeszły w niepamięć, a jednak nie:) Tym razem nie siedzieliśmy długo. Dzień był intensywny, wszyscy byliśmy styrani. Sen przyszedł lekko i szybko.
Dzień 3: Ustrzyki Górne (Camping) - Rewita Solina - Tama w Solinie - Polańczyk (Oberża Zakapior) - Ustrzyki Górne (Camping)
Zgodnie z planem mieliśmy jechać do Polańczyka, odwiedzić tamę na Solinie i znaleźć plażę na kąpanko. Wyjechaliśmy rano na północ, Wielką Pętlą do Czarnej, gdzie znajduje się legendarne już miejsce – Bieszczadzka Przystań Motocyklowa. Byłem tu już dwa lata temu, chłopaki pierwszy raz. Bardzo klimatyczne miejsce, obowiązkowy postój dla każdego motocyklisty. Jest też pole namiotowe, więc można bez problemu przenocować. Za barem oczywiście bezalkoholowe napoje, pyszna kawka w firmowej filiżance, zapiekanki i różne gadżety z logo Przystani. Bardzo sympatyczny pan do zamówionych kawek dorzucił nam po firmowej naklejce. W środku na ścianie wisi też mapa, na której przyjezdni mogą zaznaczyć miejsce z którego przybyli. Świetny pomysł. Fajnie jest odnaleźć swój pozostawiony przed laty podpis. Szczegółowo miejsca nie ma sensu opisywać, trzeba po prostu przyjechać i zobaczyć na własne oczy. Według mnie jest może deczko zbyt pięknie, czyściutko, równiutko, jakoś tak mało zakapiorsko :), ale to moje zdanie.
Wypiliśmy i pofrunęliśmy dalej. Bliżej Jeziora Solińskiego zrobiło się tłoczno. Lawirując wśród korków dojechaliśmy do Polańczyka. Uwiązaliśmy konie na płatnym parkingu i wstąpiliśmy do Oberży Zakapior na bezalkoholowe piwko. Ze ściany, z wielkiego malowidła patrzyła na nas, siedząca przy swoim piwku cała plejada bieszczadzkich zakapiorów. W głównej sali są też ich zdjęcia wraz z podpisami i krótkim opisem. Można się zatopić na długo w tych historiach.
Po piwku pojechaliśmy przez Solinę do wcześniej już mi znanego miejsca – AMW Rewita. Jest to cały półwysep z kompleksem wypoczynkowym, który kiedyś był terenem wojskowym. Do Rewity prowadzi bardzo fajna, kręta droga z serpentynami. Niestety, nawierzchnia asfaltu jest trochę podziurawiona i trzeba uważnie patrzeć pod koła. Zatrzymaliśmy się w małej zatoczce, żeby zrobić zdjęcia pięknego widoku, który się z niej roztaczał. Za nami w tym samym miejscu zatrzymał się pan na skuterze, którego wcześniej wyprzedziliśmy. Też chciał zrobić zdjęcie. Poza nami, już wcześniej w zatoczce stał z zaparkowanym samochodem starszy pan. Podszedł do nas, chwilę pogadaliśmy. Pytał gdzie jedziemy itd. W pewnym momencie powiedział tak: „Panowie, ja mam w samochodzie strój niedźwiedzia. Jak chcecie to mogę się przebrać na zdjęcie” 🙂 Jak najbardziej spodobał nam się ten pomysł. Okazało się, że pan jest zawodowym niedźwiedziem od lat. Nie wiemy co akurat robił w tym miejscu, ale pewnie odpoczywał, bo nie było to miejsce licznie uczęszczane. Mieliśmy niezłą polewkę, kiedy chowając się za samochodem rozebrał się do gatek i ubrał niedźwiedzie przebranie. Wszyscy (razem z panem od skuterka) zrobiliśmy sobie mnóstwo zdjęć. Niedźwiedź wsiadał też na każdy motocykl z osobna i pozował. Absurdalnie dziwna to była scena. Najśmieszniejsze, że pan podchodził do swojego zadania bardzo poważnie i bardzo się starał dobrze ustawić, m. in. dbając, żeby wyeksponować pazury. Powiedział, żebyśmy korzystali z okazji, bo może jeszcze trochę wytrzymać zanim zrobi się za gorąco pod futrem 🙂 Rzuciliśmy co łaska (chociaż pan początkowo oponował, aczkolwiek mało wytrwale), pożegnaliśmy się z misiem i pojechaliśmy dalej.
W Rewicie wszystko jest w stanie PRLowskim. Szkoda, że nie jest wykorzystane komercyjnie, bo ma ogromy potencjał. Powstał tam też nowy budynek, ale jeszcze nie oddany do użytku. Niewiele ludzi wie o tym miejscu, bo jest na samym końcu krętej drogi, z zamkniętymi szlabanami i zakazem wjazdu/wejścia. Zgodnie z informacją na wjeździe, dostępny tylko dla gości ośrodka. Zadzwoniliśmy na recepcję. Pani poinformowala nas, że wjechać nie możemy, chyba że chcemy zapłacić 50 zł, ale jeśli wejdziemy to „ona nas nie widzi” 🙂 Tak też zrobiliśmy. Woda w ten upał była wspaniała. Popływaliśmy, posiedzieliśmy trochę na brzegu obserwując liczne żaglówki. Ludzi było niewielu. Wyglądało na to, że większość z nich przyszła tak jak my na partyzanta.
Z Rewity pojechaliśmy przespacerować się po solińskiej tamie. Znowu sporo ludzi. Na pobliskich straganach kupiliśmy lody, pamiątki i w promieniach zachodzącego słońca przemierzyliśmy tamę w tę i z powrotem. W wodzie, wyglądając przez barierki można było zobaczyć sporych rozmiarów ryby, płynące wzdłuż tamy i liczące na hojność turystów. Z Soliny pojechaliśmy jeszcze raz do Zakapiora, tym razem na porządne jedzonko. Każdy z nas zamówił „Placki Zakapiora” – cztery wielkie placki ziemniaczane z drobiowym gulaszem i zestawem surówek. Mieliśmy poważne problemy, żeby wciągnąć całość. Ja jeden placek zabrałem na wynos, do zjedzenia na śniadanie. W Zakapiorze siedzieliśmy do ok. 21. Zaczynało zmierzchać, obżarci ruszyliśmy w drogę powrotną na kemping.
Pojechaliśmy Wielką Pętlą Bieszczadzką przez Mchawę, Cisną, Smerek i Wetlinę. Początkowo jechało się bardzo przyjemnie pokonując liczne serpentyny. Z czasem zrobiło się ciemno i chłodno. Ciągle trzeba było wypatrywać zwierzaków, bo wokół ciągną się gęste lasy. Końcówka była już mniej przyjemna, ale udało nam się bezpiecznie dojechać do celu. Kemping żył swoim życiem. W międzyczasie część ludzi wyjechała, przyjechały też nowe ekipy. Byli też motocykliści. Po szybkiej toalecie rozsiedliśmy się w ogródku piwnym z piciem i kartami do gry. Graliśmy w tysiąca. Obok, przy dwóch innych stolikach trwały popijawy. Po jakimś czasie przysiadła się do nas i dołączyła do gry dziewczyna, która przyjechała na kemping tego dnia. Było sympatycznie i wesoło, ale do tysiąca nie doszliśmy. Musieliśmy się zbierać, bo następnego dnia Michał do 16-tej musiał dojechać do Warszawy, żeby oddać motocykl. Z żalem zakończyliśmy imprezę i zaszyliśmy się w namiotach.
Dzień 4: Ustrzyki Górne (Camping) - Lublin
Kolejny pogodny poranek. Ok. 10-tej ruszyliśmy w drogę. Po raz ostatni minęliśmy Bieszczadzką Przystań Motocyklową w Czarnych. Podczas tankowania w Przemyślu, zagadał do mnie idący na stację po browarka chłopak. Okazało się, że również jeździ motocyklem i właśnie niedawno wrócił ze zlotu. Chwile pogadaliśmy, pyknęliśmy selfika, a wracając ze stacji Grzegorz obdarował mnie lokalnym browarkiem. Mega fajny spontan. Co ciekawe od 18 lat jeździ piękną K 750. Zajmuje się mechaniką starych sprzętów, robi silniki i części do nich. Taki ma sposób na życie – „robić to co się lubi u siebie w warsztacie.”
Z Przemyśla szybkim tempem dotarliśmy do Lublina, Tutaj się rozdzieliliśmy i każdy pojechał w swoją stronę. Chłopakom udało się zdążyć z oddaniem motocykla, a ja przed zmierzchem byłem u siebie.