Bałkany – 24.05-06.06. 2019

To nasza pierwsza wielka wyprawa. Od razu na głęboką wodę. Przez Czechy, Słowację, Węgry do Chorwacji. Następnie wybrzeżem, przez Bośnię i Harcegowinę i Czarnogórę do Albanii. To był główny cel wyprawy. 

Dzień 1 - Piotrków Trybunalski - Novi Marof (Chorwacja)

Ustaliliśmy, że o 5 rano spotykamy się na stacji w Piotrkowie Trybunalskim.

Ze względu na to, że w Czechach i Słowacji motocykle nie muszą wykupować winiet, aż do okolic Bratysławy mogliśmy jechać nie zważając na drogi. Google poprowadził nas przez czeską Ostrawę i Brno. W okolicach Bratysławy przestawiliśmy nawigację na trasę bez opłat. Zahaczyliśmy kawałek Austrii, przejazd przez granicę w miejscowości Pamhagen. W Austrii, podczas zwykłego postoju w jakimś miasteczku podszedł, a właściwie podbiegł do nas radośnie jakiś jegomość. Zagadał, rozpytał skąd jedziemy i dokąd. Okazało się, że również jest motocyklistą. Zaprosił nas do siebie na kawę lub piwo, ale czas naglił, więc podziękowaliśmy i ruszyliśmy w dalszą drogę. Miłe doświadczenie. Następnie węgierskie Szombathely i kawałek Słowenii przez Lendave do przejścia granicznego w Petisovci. Chorwacja chociaż jest w Unii, nie należy do strefy Shengen, stąd nasza pierwsza kontrola graniczna.

Następnie ruszyliśmy w kierunku Zagrzebia. Mieliśmy zamiar dojechać jak najdalej zanim zacznie się ściemniać. Za miejscowością Varazdin uznaliśmy, że zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Było już późno, ledwo żyliśmy, ok. tysiąc kilometrów za nami. Kawałek za Novi Marof, na wysokości Gornje Makojišće zatrzymaliśmy się w miejscu, w którym gdzieś w gąszcz odchodziła szutrowa ścieżka. Musieliśmy szybko znaleźć lokalizację na nocleg. Okazało się, że jadąc szutrówką dojeżdża się do ulokowanych na wzgórzach domków letniskowych. Wjechaliśmy na najwyższe miejsce, z pięknym widokiem. Trasa była wymagająca, na górze ciężko było zawrócić. Łukasz zaliczył glebę, a ja i Łuki nie raz byliśmy jej blisko. Na szczęście obyło się bez strat. Mieliśmy nadzieję, że może właściciele pozwolą nam rozbić się w okolicy domku. Niestety domki były pozamykane, wokół nie było żywej duszy. Zjechaliśmy więc niżej, gdzie wokół innego domku jakiś Chorwat kosił trawę. Pan w średnim wieku. Tutaj po raz pierwszy przekonaliśmy się jak podobne są nasze języki. Rozmawiając w polsko-chorwackim + elementy angielskiego bez problemu się porozumieliśmy. Pan zareagował na nas bardzo pozytywnie, jakby wręcz na nas czekał, wskazał miejsca na namioty i pompę wody z której mogliśmy korzystać i życzył nam dobrej zabawy. Sam skończył kosić i odjechał. Warunki były idealne, wymarzone. Szybka toaleta w przykucu przy użyciu lodowatej wody z pompy, chorwackie piwo na sen, pogadaliśmy trochę i spać. 

Dzień 2 - Novi Marof - Zadar

Przez Zagrzeb, tak jak wcześniej przez Bratysławę przejechaliśmy szybko bez postojów. Za miejscowością Karlovak robiło się coraz bardziej malowniczo, dużo zieleni, kręta droga, a nieopodal towarzyszyła nam rzeka Mreznica z pięknym niebiesko-zielonym intensywnym kolorem wody. Przejechawszy przez mostek z kamiennymi barierkami i rzeźbami w miejscowości Tounj /Zdenac zrobiliśmy postój.

Kolejnym punktem orientacyjnym był Josipdol. Spodziewaliśmy się większej miejscowości, a okazało się, że jest to mała mieścina. Dalej pojechaliśmy na Sejn drogą 23 przez dłuższy czas ciągnącą się w sąsiedztwie E71 – Senjska Draga. Słońce, zieleń, piękne górzyste tereny, serpentyny i coraz więcej motocyklistów (na powyższej mapie zaznaczona na zielono). 

Zrobiliśmy krótki postój w Utvrda Vratnik (44.978591, 14.985460). Łatwo przegapić to miejsce, trzeba wejść kawałek wyżej od drogi i nagle wyłania się przecudny widok. Pierwszy raz widzimy chorwackie morze.

W końcu dotarliśmy nad wybrzeże. Senj to malownicza miejscowość, z mariną i jakąś resztką murów obronnych. Jak się dowiedzieliśmy później nad kurortem góruje twierdza Nehaj. To był punkt postojowy dla motocyklistów. Przybywało ich coraz więcej. Nic dziwnego, w końcu była niedziela i piękna pogoda. Za gorąco na siedzenie, znaleźliśmy kantor, wymieniliśmy trochę euro na kuny i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Trasa z Senj do Zadaru to raj dla motocyklistów, cały czas ciągnie się wzdłuż wybrzeża niezliczoną liczbą serpentyn (na mapie powyżej zaznaczona na czerwono). Jechaliśmy raczej ostrożnie, cały czas trzeba było uważać na innych motocyklistów którzy jeździli często jak wariaci. Wyprzedzanie całym konwojem jeden za drugim na zakręcie to był standardowy widok. Z czasem też zaczęliśmy się rozkręcać, pewniej wchodzić w zakręty, z większą prędkością i kolankiem przy asfalcie. Trzeba przyznać, że daje to sporo fanu. Niestety przy okazji jakiegoś krótkiego postoju okazało się, że moje opony nieźle oberwały przez tą jazdę. Moje były w najgorszym stanie, bo nie kupowałem nowych przed wyjazdem. Od tej pory trochę spuściliśmy z tonu, w końcu nie byliśmy jeszcze nawet w połowie drogi. 

Do Zadaru dotarliśmy późno. Kemping mieliśmy za Zadarem w miejscowości Bibinje. Okazało się że na ulicy wskazanej nam przez booking.com są właściwie same kempingi. Kiedy zastanawialiśmy się dokąd się udać podjechała do nas samochodem jedna z właścicielek i zaprosiła do siebie. To był mały kemping z dostępem do morza. Niewiele miejsc było zajętych, kilka niemieckich kamperów, poza tym było wszystko czego potrzebowaliśmy w dobrym standardzie. Camp „Punta” (44.056235, 15.291501).

Dzień 3 - Zadar - Szybernik - Split

Uznaliśmy, że odpuścimy sobie zwiedzanie Zadaru i od razu ruszymy do Szybernika, wydawał się ciekawszy. Zaparkowaliśmy w centralnym miejscu, na rogu ulic Stepana Radica i Ante Starcevica, duży parking, oczywiście motocykle za free. Przebraliśmy się w turystyczne ciuszki i skierowaliśmy się w stronę wybrzeża. Po drodze minęliśmy Perivoj Luje Maruna – malutki park wyróżniający się tym, że w znajdującej się tam fontannie żyje cała chmara żółwi 🙂

Ulicą Vladimira Nazora doszliśmy do deptaku i dalej poszliśmy na północ do Katedry św. Jakuba. Stąd chcieliśmy dotrzeć do Twierdzy św. Mikołaja. Żeby się tam dostać trzeba przejść labirynt malutkich wąskich uliczek pomiędzy domami. Prawdopodobnie jest milion ścieżek żeby tam dotrzeć, nam też się w końcu udało. Piękne jest to stare miasto, warto się tam poszwendać dłużej. Z twierdzy rozpościera się widok na całą miejscowość, mnóstwo domków z czerwonymi dachami. W oddali nad miastem górują jeszcze dwie twierdze:  św. Ivana i Barone. Trzeba się trochę powspinać stromymi uliczkami, ale widoki rekompensują zmęczenie. Pierwsza podczas naszej wizyty była zamknięta (remont), a w Barone poza murami i widoku nie ma nic ciekawego – kilka armat i restauracja.

Wróciliśmy do miasta, znaleźliśmy jakąś tanią pizzerie i zjedliśmy obiad. Już wcześniej mżyło, a po dotarciu na parking zaczęło kropić coraz bardziej. Próbowaliśmy przeczekać deszcz pod drzewami. Niestety nie zapowiadało się na poprawę pogody, więc przebraliśmy się w deszczowe ciuszki i w drogę. Aż do Splitu z małymi przerwami towarzyszył nam deszcz. Zatrzymaliśmy się w Camping Stobrec Split. Kamping leżał nad zatoką na skraju Splitu. Ogromny teren z domkami i wieloma miejscami kempingowymi. Chcieliśmy jeszcze wieczorem wybrać się do miasta, ale deszcz nie odpuszczał, więc zrezygnowaliśmy. 

Dzień 4 - Split - Dubrownik

Rano powitał nas deszczyk, pakowanie i składanie namiotów w jego towarzystwie 🙂 Chociaż aura nie sprzyjała, trasa była super (na mapie zaznaczona czerwienią). Od Omisu drogą nr 70 przez Gate, Cisle, pomiędzy Smolonje i Seoca skręciliśmy w prawo w kierunku Konstanje i Podgrade. Świetny kawałek, serpentyny wśród kamiennych murów i zieleni.

Dalej wzdłuż wybrzeża – Makarska – Tucepi – Zaostrog – Bacina . Między miejscowościami Raba i Duboka na drodze nr 8 zachęceni drogowskazem odbiliśmy kawałek, żeby odwiedzić Winnice Rizman. Do winnicy prowadzi ciekawa trasa. Na szczycie wzgórza jest kompleksik z restauracją. Z tarasu rozciąga się piękny widok, obejmujący winnice. Na miejscu można oczywiście zaopatrzyć się w winne produkty, choć nie są tanie. Wejście do samego kompleksu jest bezpłatne, aczkolwiek w dobrym tonie jest zakupienie choć lampki wina. Na lampkę nie mogliśmy sobie pozwolić, więc kupiliśmy jedną butelkę na spółkę do spróbowanie wieczorem.

Przez granicę z Bośnią i Harcegowiną przejechaliśmy bez przygód, wystarczył dowód/paszport i zielona karta. Do Dubrownika jechaliśmy wzdłuż wybrzeża drogą nr 8. Zakręty otoczone skałami, malownicze miasteczka, kościółki i morze, jechało się sympatycznie. Z 8-semki na wysokości Dubrownika jest piękny widok z góry na miasto, magiczny, koniecznie trzeba się zatrzymać. Miasteczko za murami wygląda jak starożytna wioska smerfów 🙂 Na nocleg trafiliśmy na Camping „Solitudo”. Duży kompleks podobny do tego w Splicie. Domki, parcele pod kemping, łazienki, prysznice, prąd, woda, marne wifi, wszystko co potrzeba.

Dzień 5 - Dubrownik - Trebinje - Kotor

Ranek przywitał nas w miarę słonecznie. Śniadanko, kawka i ruszyliśmy na zwiedzanie Dubrownika. Motocykle zaparkowaliśmy dokładnie tutaj  – 42.643487, 18.107694 . Tam przebieranko i skierowaliśmy się do wejścia od północy – Vrata od Buze. Przy samej bramie też jest parking, choć zatłoczony, na motocykle miejsce pewnie by się znalazło. My doszliśmy tutaj pieszo w jakieś 5 min. podziwiając piękny widok z góry na miasto okolone murami. Samo miasto jest niesamowite, mnóstwo wąskich uliczek, pięknych zakątków, właściwie nie widać mieszkańców, zwykłe życie zdradza tylko schnące na sznurkach pranie. Konkretnych punktów zwiedzania  – kościołów, fontann  itd. – nie będę wymieniał bo znaleźć je można w każdym przewodniku. Jest sporo do oglądania i można przejść całość w krótkim czasie, bo wszystko stłoczone jest na niewielkim obszarze. Możliwe jest również wejście na okalające miasto mury, my jednak zrezygnowaliśmy ze względu na kolejkę i wysokie ceny. 

Następnym celem było Trebinje. Przez miasto przepływa rzeka Trebisnjica i wyczytaliśmy wcześniej, że warto zobaczyć znajdujące się na niej malownicze mosty. Wjeżdżając od południa drogą M20 w oczy rzuca się górująca nad miastem cerkiew Michała Archanioła. Uznaliśmy, że będzie dobrym miejscem, żeby rozejrzeć  się po okolicy. Aby do niej dotrzeć musieliśmy objechać sporą część miasta, które jest połączeniem miasta i wsi zarazem, przynajmniej sprawia bardzo swojskie wrażenie. Kiedy zbłądziliśmy, drogę bardzo uprzejmie wskazał nam śmigający na jakimś ichnim komarku chłopaczek. Cerkiew była w remoncie, z tego miejsca dojrzeliśmy drugą  – Hercegowińska Gračanica – również położoną na wzgórzu, ale pokrytym drzewami, blisko rzeki i mostów. Śmignęliśmy z jednego wzgórza na drugie, kolejny raz ciekawa przejażdżka przez całe miasto. Teren wokół cerkwi był zadbany i obejmował dzwonnice, fontannę i jeszcze kilka budynków. Panowała tam przyjemna aura ciszy i spokoju, na górze, z daleka od całego zgiełku. W jednym z budynków znajdował się sklep z pamiątkami ze sporym asortymentem, od breloczków i pierdółek po ikony i wina. Trebinje sprawiało wrażenie bardzo sympatycznego miejsca, bez chmar turystów i turystycznego badziewia. Na wzgórzu przy cerkwi jedynymi ludźmi jakich spotkaliśmy było dwóch chłopaków, turystów z UK, no i pani w sklepie. Poza tym pusto. Według mnie fajne miejsce żeby zostać na kilka dni, poszwendać się i poczilować. 

Pożegnaliśmy Trebinje i ruszyliśmy drogą M6 do granicy z Czarnogórą. Przejazd przez pierwsze przejście graniczne – bośniackie – przeszło bez problemów. Na drugim – czarnogórskim – nie obyło się bez przygody. Pan z mojej polskiej ubezpieczalni wystawił mi zieloną kartę z numerami rejestracyjnymi poprzedniego właściciela polisy. Powiedział, że inaczej nie może. Wcześniej czytałem, że tutejsi ludzie przywiązują wagę do papierków i pieczątek, więc trochę mnie to zaniepokoiło już wtedy. Pan na granicy mocno się zmartwił widząc inne numery 🙂 Powiedział że nowa zielona karta kosztuje 50 juro. Następnie trwała długa gadka o tym co porabiam w Polsce, śmichy chichy, próbowałem przekierować rozmowę na wesołe tory. W końcu pan powiedział – 10 juro. Tylko niech pan odejdzie kawałek poza zasięg kamery – powiedział podając mi dowód rejestracyjny. No cóż, dyszka powędrowała w ręce pogranicznika, w końcu dał mi spory upust 🙂  

Następnie ruszyliśmy dalej, drogą P11 aż do Zatoki Kotorskiej. Droga była dobra, ale niestety zaczęło się chmurzyć i siąpić. Zgłodniali i zmoknięci zajechaliśmy do restauracjo-karczmy na obiadek – baraninkę z ziemniaczkami. Super miejsce, przystępne cenowo, drewniany domek, w środku drewniane ławy, sporo miejsca, przy ścianie na półkach leżakują winka, jedzonko również klasa (choć mocno tłuste).

Nie przestawało padać, ruszyliśmy dalej. Chociaż P11 można spokojnie dojechać aż do zatoki, nawigacja Łukasza pokazała nam tajny skrót przez góry 🙂 Wąska, mocno sfatygowana, wybetonowana i obrośnięta chaszczami ścieżka. Mieliśmy chwile zawahania, ale uznaliśmy że jedziemy, a w razie pogorszenia nawierzchni zawrócimy. I całe szczęście, że nie odpuściliśmy tego skrótu. Nikt z nas jeszcze nie jechał taką trasą. Mokro, mżawka, przedzieraliśmy się przez smagające nas gałęzie, a ścieżka co raz wiodła nad urwiskiem bez żadnych barierek. Było wymagająco, mały błąd mógł skutkować tragedią, zwłaszcza, że ciężko było oderwać wzrok od widoków. Skrót ma długość niecałych 5 km (na powyższej mapie zaznaczony na czerwono). Później wraca się na P11 i pruje z gór w dół nad zatokę. Następnie spory kawałek wzdłuż linii brzegowej aż do Kotoru. Nocleg po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy w Palma Apartments (42.431217, 18.768993). Styrani, mokrzy, w końcu trafiliśmy do wypasionego pokoiku z balkonem i widokiem na zatokę.

Dzień 6 - Kotor - Bar - Szkodra

Od rana, zwiedzanie Kotoru który uchodzi za jedno z najpiękniejszych miejsc Czarnogóry. W centrum znajduję się – podobnie jak w Dubrowniku tylko mniejsze – okolone murami Stare Miasto. Przed bramą wejściową jest spory plac z miejscami parkingowymi dla jednośladów za friko. W punkcie turystycznym również za friko można zaopatrzyć się w mapkę w języku polskim. Za miastem wije się ścieżka aż na górę do ruin jakiejś starej fortecy. Po drodze mija się piękny kościółek, a całej wspinaczce towarzyszy widok na miasto i zatokę. Warto się trochę pomęczyć żeby dotrzeć na gorę i zrobić sobie zdjęcie przy maszcie z flagą Czarnogóry. 

Zaraz za Kotorem znowu skorzystaliśmy z przyjemnego skrótu przez miejscowość Trojica (Тројица) żeby wjechać na drogę P1 która serpentynami z przepięknymi widokami, tunelami przez góry, wieloma punktami widokowymi, a nawet budkami z lokalnymi wyrobami (sery, wino, suszone mięso) (42.403741, 18.785679) prowadzi aż do Cetyni (Цетиње). To tutaj, ok 10 km od Cetyni zniosło BMW Łukasza na skaliste pobocze i ostatecznie wylądował prawym bokiem na kamieniach. Na szczęście Łukasz nie ucierpiał, jedynie motocykl wzbogacił się o kilka rys i pęknięć plastików. Przy okazji zrobiliśmy sobie przerwę na posiłek w stojącej nieopodal drewnianej wiacie, w sezonie wykorzystywanej do przydrożnego handlu. Tutejsi mieszkańcy mają tendencję do stawiania płyt pamiątkowych wyglądających wręcz jak pomniki pogrzebowe w miejscach, w których zginęli na drodze jacyś ludzie. Często są tam zdjęcia, a nawet dłuższe teksty. Takie miejsca spotkaliśmy tutaj, ale też na terenie wszystkich bałkańskich krajów. 

Za Cetynie skręciliśmy w drogę M23 do Budvy. W okolicach Brajići (Брајићи) pojawiła się mega mgła plus mały deszczyk urozmaicając nam jazdę 🙂 Piękny kawałek, najpierw jedzie się w górę, a później zjeżdża w dół mając przed sobą widok wybrzeża i miasta. W Budvie właśnie tym razem ja o mały włos nie zaliczyłem najpierw gleby, a później czołówki z samochodem. Poślizg przedniego koła. Na szczęście skończyło się na solidnym zastrzyku adrenaliny. Z Budvy jadąc wybrzeżem w miejscowości Bar z oddali widać błyszczącą złotymi kopułami cerkiew Św. Jana (Саборни храм Светог Јована Владимира). Stąd warto odbić 6 km na wschód i odwiedzić Stary Bar z klimatyczną, okoloną murami twierdzą. Ze względu na to, że śpieszyliśmy się żeby dojechać do Albanii i zdążyć znaleźć jakiś nocleg przed zmrokiem, zatrzymaliśmy się w Starym Barze tylko na zdjęcia.

Im bliżej Albanii tym robiło się bardziej dziko, a w krajobrazie pojawiły się meczety.

Na granicy przeżyliśmy mały szok. Kolejka do przejazdu, zgiełk, słychać język zupełnie inny niż dotychczas. Stanęliśmy w kolejce, ale ludzie po chwili zaczęli do nas coś krzyczeć. Okazało się że motocykle mogą przejechać przejściem dla pieszych omijając kolejkę samochodów. Przejście było podwójne, pogranicznik czarnogórski przekazywał dokumenty albańskiemu. Do okienek ustawiła się cała chmara ludzi, kilku nawalonych facetów, chyba wracali z jakiegoś zakładu pracy. Przeszli jednak bardzo szybko, a za nimi my. Klimat taki bazarowy. 

Ok, ruszyliśmy dalej. Po wjeździe do Szkodry, zatrzymaliśmy się na stacji zaraz u podnóża góry z ruinami twierdzy – Rozafa Castle. Nieopodal znajduje się spora katolicka świątynia – Kisha e Zojës – w której właśnie odbywało się nabożeństwo, słychać było śpiewy. Błyskawicznie podbiegły do nas dzieci krzycząc, całując w ręce, jedno miało jakiś święty obrazek. Byliśmy w szoku. Prawdopodobnie byli to Cyganie którzy uprawiali swój cygański zawód w okolicach świątyni. 

Zaraz obok znajdował się kemping. Camping Legjenda (42.043552, 19.489306). Szybko zrobiliśmy nawrotkę i czmychnęliśmy z tego zgiełku. Jak tylko wjechaliśmy na teren kempingu poczuliśmy ulgę. Powitał nas miły sympatyczny chłopak mówiący płynnie po angielsku, teren zadbany i ogrodzony, standard zdecydowanie europejski. To pierwsze spotkanie z albańskim klimatem było trochę zniechęcające, ale też intrygujące 🙂

Dzień 7 - Szkodra - Gmina Fierze - Kukes - Guesthouse Gjana

Pierwszy raz obudziliśmy się w Albanii 🙂 Odcinek do Kukes prze Gmine Fierze to spory fragment prowadzący raczej przez małe miejscowości. W Gomsiqe (41.9797568,19.7955893) zrobiliśmy pierwszą przerwę na kawkę. Przed wejściem stały już dwa motocykle. Okazało się że to małżeństwo z Niemiec. W środku kilka osób i starszy Pan, który zaparzył nam 3 małe czarne. Super miejsce na postój. To była kawiarnia na wypasie. Warto odwiedzać Cafe Bar’y zwłaszcza te prowincjonalne, panuje tam niepowtarzalny klimat, nie ma typowego baru lecz jakiś prowizoryczny kawałek lady spod której serwowana jest często tylko kawa, ewentualnie woda. Spartańskie warunki, ale pyszna kawa i wyjątkowa atmosfera. 

Dalsza droga do Gminy Fierze to piękne tereny, górzyste serpentyny, kamieniste zbocza i dzikie krajobrazy. Droga generalnie asfaltowa, ale często popękana, bardzo wąska i poprzerywana piaszczysto-kamienistymi kawałkami. Sporo małych mostków i przeciskających się przez skały strumyków. Mijaliśmy pasterzy, babcie w chustach, rolników, mieszkańców okolicznych wiosek. Młodsi oczywiście machali do nas i pozdrawiali. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się na siku. W tak intymnej chwili do Łukasza podeszła cichaczem koza :), a za nią pojawiły się kolejne. Nie było widać pasterza, więc trochę się z nimi zbrataliśmy. Po karmieniu suchymi bułkami nie chciały się z nami rozstać.

Generalnie pogoda była ładna choć od czasu do czasu pojawiał się deszcz, który zazwyczaj szybko przechodził, ale potrafił solidnie zmoczyć. Nie ominęło nas więc pośpieszne przebieranie w przeciwdeszczowe łaszki. 

Na wysokości Gmina Fierze rozpościera się przepiękny widok na rzekę Drin wijącą się u podnóża gór, dwa mosty i ogromną tamę. W dół do mostów zjeżdża się serpentynami. 

Droga SH23 jest całkiem przyjemna. Znowu małe miejscowości u podnóży gór. Starsi ludzie z wnuczkami i grupki wałęsających się młodych. Zazwyczaj wszyscy nas pozdrawiają. Ciekawy kawałek do obserwacji lokalnego prowincjonalnego życia. Trochę ceglanych budynków, ale większość to jakieś rudery. Kukes choć spodziewaliśmy się większego miasta, niewiele się odróżniał. Kawałek głównej drogi z bazarem, ciągnącymi się stoiskami, ze wszystkim, jedzeniem, ciuchami, kurami, od czasu do czasu zaparkowany na poboczu osioł 🙂 Gdzieś w tej okolicy chcieliśmy przenocować, więc w Kukes zatankowaliśmy i zrobiliśmy małe zakupy. Generalnie byliśmy dla tutejszych zjawiskiem, ludzie patrzyli, coś komentowali. Dziwne uczucie wyobcowania, niepokojące.

Kawałek za miastem jadąc w kierunku Perskopje droga się rozgałęzia (41.955650, 20.388528), ta która wygląda na mapie jako lepsza okazuje się szutrową kamienistą ścieżką przez góry. Gdzieś niedaleko miał znajdować się nasz hostel. Mimo wszystko próbujemy choć droga wygląda coraz gorzej. W pewnym momencie z naprzeciwka pojawia się samochód. Łukasz postanowił zapytać kierowcę o drogę. Ten wytłumaczył nam, że powinniśmy zawrócić do asfaltu. Tłumaczenie, ze względu na to, że pan nie znał ani słowa po angielsku polegało na bardzo rozbudowanej gestykulacji, facet bardzo wczuł się w rolę, mega sympatyczny gość. Zawróciliśmy. Kilka kilometrów dalej znaleźliśmy nasz hostel – Guesthouse Gjana (41.928629, 20.383334). My jeszcze się zastanawialiśmy, a właściciel już wybiegł do bramy, otworzył ją i krzycząc i machając zapraszał nas do siebie. Bardzo ładny budynek, pokoje wyremontowane i zadbane. Hostel prowadzony przez starszą parę. Proces uzgadniania ceny wymagał telefonu do córki, która przebywała w Tiranie. Starsi Państwo niestety zupełnie nie znali angielskiego przez co rozmawiało się ciężko, ale trzeba przyznać, że bardzo się starali. Warunki były super, bez luksusów, ale wszystko nowe i schludne. Jedyny problem był z wifi, ale to już standard. Skosztowaliśmy orzechowej rakiji i poszliśmy spać.

Dzień 8 - Hostel Gjana - Durres (Hotel Espana)

Rano śniadanie – jakieś placki-racuchy, jajko, dżemik, śmietanka i mleczko do picia. Pan dumnie podkreślał, że wszystko mają swoje i świeżutkie. No właśnie, bo pan właściciel towarzyszył nam podczas jedzenia. Pani krzątała się w kuchni, a pan przysiadł się do nas, dokładał nam placków:), wypytywał, o wiek, o zawód, o to gdzie się wybieramy, o rzeczy podstawowe które potrafiliśmy sobie wymigać:) Było bardzo sympatycznie i domowo. Po chwili pani przysiadła się również i zajęła się przebieraniem grochu czy fasoli. Zjedliśmy, strzeliliśmy sobie wspólną fotę i zaczęliśmy się zbierać.

Dzisiaj chcieliśmy dojechać gdzieś w okolice Tirany, mniej więcej.  Pogoda tym razem nam sprzyjała. Pojechaliśmy przez Peshkopie na południe drogą SH6. Do Peshkopie całkiem ładny alfalt, małe miejscowości, od czasu do czasu jacyś ludzie, roboty drogowe, dzieci idące grupkami pieszo do szkoły, babcie z dziećmi, pastuszkowie z owcami, ktoś pomyka na koniu lub ośle, można poobserwować lokalne życie. Od wschodu drodze towarzyszą skaliste szczyty. Co ciekawe na osłach zazwyczaj jeździ się tutaj siedząc bokiem na drewnianej skrzynce/siodle, z obiema nogami po jednej stronie.  

W okolicy Gmina Shupenzë (41.520949, 20.417860) chwilowo zbłądziliśmy. Omyłkowo zjechaliśmy z głównej drogi i przejechaliśmy przez most. Kawałek dalej skończył się asfalt, więc zatrzymaliśmy się na rozkminkę. Ciężko było się porozumieć bo nieopodal była szkoła, dzieciaki widząc nas darły się wniebogłosy jakby przyjechał sam Święty Mikołaj. Cała sytuacja pomogła nam szybko podjąć decyzję o zawrotce 🙂

Wróciliśmy na SH6. Przez Gmine Fushë-Bulqiza, Bulqiza aż do Klos prowadzi bardzo ładna droga z typowo albańskimi górskimi krajobrazami. Trzeba być jednak czujnym, bo od czasu do czasu nagle pojawiało się jakieś mega pęknięcie w asfalcie albo szutrowa przerwa. No i znowu wiosko-miasteczko – Klos. Trochę więcej samochodów, sklepy i stragany, pałętający się ludzie, babcie w białych chustach, dzieci z tornistrami na plecach, grupki chłopaków stojących na rogach ulic bez celu. Domy w trakcie budowy, roboty drogowe, ale w większości jednak dziury, stare chałupy i poobdzierane z tynku pokomunistyczne bloki, a na horyzoncie góry – po prostu Albania 🙂

Za Klosem niestety zaczyna się tragiczna droga, na bardzo długim odcinku roboty drogowe, zerwany asfalt i dziury. Jeśli chodzi o jazdę motocyklem to jednak też zawsze jakieś urozmaicenie 🙂 W pewnym momencie wyprzedziły nas trzy enduraki na krakowskich tablicach, chyba pierwszy raz spotkaliśmy Polaków na motocyklach, niestety mimo trąbienia z naszej strony, nawet się nie obejrzeli, nie machnęli, nie trąbnęli, jak nie motocykliści – przykre. Ciągłe wyprzedzanie wlokących się ciężarówek, kurz, i wertepy skłoniły nas do zrobienia postoju na kawkę i regenerację. Miejscówkę oczywiście polecamy – 41.593103, 20.028425 – pomarańczowy piętrowy dom z tablicą Bar-Restoran, w środku wysuszona para rozmawia przy stoliku – chyba właściciele, jakaś namiastka baru, telewizor w rogu sufitu i stoliki z powypalanymi w ceratach dziurami od papierosów. Skorzystaliśmy też z toalety – w kabinach dziury w podłodze i szlauch z lecącą wodą 🙂

Dotarlismy do Burrel. Klimaty jak w każdym opisywanym wcześniej miasteczku czyli bomba 🙂 

Później czekała nas trasa znowu przez góry w stronę morza. Droga na mapie zaznaczona była jako prawie najniższej jakości, ale jednak była. Wielokrotnie już doświadczyliśmy, że teoretycznie lepsza droga jest gorsza i na odwrót. W pewnym jednak momencie natknęliśmy się na koniec asfaltu (41.580489, 19.957053). Dalej kamieniste szutry. Zatrzymaliśmy się, żeby się zastanowić. I tutaj miała miejsce dziwna sytuacja. W czasie kiedy staliśmy i dywagowaliśmy szperając w mapach czy jechać dalej czy nie, nagle podjechał mercedes, oczywiście trapez. Dojechał do końca asfaltu na równi z nami, wysiadł z niego jakiś młody chłopaczek, samochód odjechał, a chłopaczek trzymając w rękach coś zawiniętego w foliowy woreczek (wyglądało jak kanapki) spokojnie usiadł sobie na kamieniu nieopodal i siedział patrząc na nas. Poczuliśmy się nieswojo 🙂 Wcześniej widziałem tego samego trapeza gdzieś bliżej Burrel.

Mega dziwna sytuacja. Próbowaliśmy nie zwracać na niego uwagi i gadaliśmy dalej. Kolo dalej bezczelnie na nas patrzył, więc zapytałem go jak długo ciągnie się ta szutrowa nawierzchnia. Niestety chociaż odpowiedział, że mówi po angielsku, nie wiedzieliśmy czy dobrze go zrozumieliśmy. Chyba 3 km, albo 13 🙂 Może to my byliśmy za bardzo przejęci. No nic, uznaliśmy, że tyle damy radę, zwłaszcza, że inaczej musielibyśmy wracać do Burrel i kombinować z jakąś okrężną trasą. Tak więc ruszyliśmy zostawiając za sobą koleżkę na kamieniu 🙂 Niestety przejechaliśmy 3 km i nie tylko nie było lepiej, ale wręcz przeciwnie: coraz więcej kamieni, woda, spore nachylenia, ścieżka przez góry wzdłuż urwiska. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przerażeni sytuacją. Najbardziej przerażała nas perspektywa przecięcia opony, bo w tej dziczy ciężko byłoby ze zorganizowaniem jakiejkolwiek pomocy. Droga właściwie bez przerwy była naprawdę wymagająca, wysypana ostrymi kamieniami. Były wszędzie, więc nie dało się ich ominąć, a utrata równowagi i zatrzymanie równało się z wywrotką. Trasa faktycznie ciągnęła się przez 13 km, ale to była istna mordęga. Kiedy w końcu nawierzchnia zmieniła się na asfalt czuliśmy się jak rozbitkowie dopływający do brzegu. Daliśmy radę 🙂

Od czasu kiedy skończyła się nasza mordęga jakby w nagrodę droga była piękna, serpentyny wśród drzew. Jednak zmęczenie dawało się we znaki, przy pokonywaniu zakrętów Łukasz zahaczył raz bandę. Na szczęście nic poważnego się nie stało, nie wywrócił się. Zauważalne było, że jesteśmy coraz bliżej wybrzeża i miejscowości turystycznych, bo jak grzyby po deszczu wyrastały hotele i kempingi. W okolicach Gryka e Vajes droga ciągnie się znowu wśród gór i pięknych skalnych klifów, tuneli w skałach i cudacznych kształtów. Cudowne widoki. Ostatecznie dojechaliśmy do Durres. Bardzo długo jeździliśmy po mieście i próbowaliśmy znaleźć jakiś hostel w locie. W końcu znaleźliśmy kawiarnie z wifi, a w internetach hostel – Espana (właściciel jest fanem piłki nożnej). Przy okazji napiliśmy się dobrej kawy. Hostel był bardzo fajnym miejscem. Mieliśmy spory apartament z balkonem i nawet kawałkiem widoku na morze. Jak wjechaliśmy na parking od razu pojawił się właściciel zachęcając nas do noclegu. Po przeniesieniu rzeczy późnym wieczorem poszliśmy na plażę – Łukasz nawet się wykąpał. W przynależnej do hostelu restauracji zamówiliśmy sobie jakieś makarony. Kelner przyniósł nam talerz małży i karafkę rakiji mówiąc, że to od szefa 🙂 Widać, że było jeszcze przed sezonem, klientów było niewielu i hotelarze walczyli o każdego. 

Dzień 9 - Durres (Hotel Espana) - Saranda (Hotel Dea)

Rano powitała nas piękna pogoda, piękne słoneczko i nieliczne chmurki. Pędziliśmy drogą SH4 aż do Obwodu Fier, ładna dwupasmówka, pruliśmy ile się dało. Okolica bardziej kurortowa, czuć było morze, na ulicach więcej nowszych samochodów, restauracje, hotele, cywilizacja. Następne większe miasto – Wlora. Jechaliśmy aleją ciągnącą się przy plaży z wysokimi palmami po bokach, jak w Miami. Za Wlorą wróciło trochę dziczy i zieleni, znowu jechaliśmy przez góry, a z prawej niezmiennie towarzyszyło nam niebieskie morze po horyzont. Droga dobra, choć na dużych fragmentach zerwany asfalt, trwały remonty. Na jednym z serpentynowych zakrętów było miejsce z parkingiem i pięknym widokiem na morze. Zatrzymaliśmy się żeby poczilować i zrobić zdjęcia. Przy okazji kupiłem koszyk czereśni od chłopaczka przy straganie. 

Jadąc dalej co rusz pojawiały się znaki w kierunku plaży. Mieliśmy jednak upatrzoną plażę w Lukowe – zgodnie z internetowymi poradami najpiękniejszą. Nie mogliśmy się już doczekać kąpieli. Dhermi –Himare – Borsh – piękna trasa na podziwianie widoków, no i w końcu Lukowe. Kręta, wąska asfaltówka prowadziła aż pod samo morze. Na plaży było tylko dwóch chłopaczków, z tablic Golfa wynikało że z Kosowa. Nieopodal stały jeszcze dwa samochody i namioty, ktoś zatrzymał się na dłużej. Plaża była kamienista, ale woda wspaniała, ciepła i orzeźwiająca. Popływaliśmy, powylegiwaliśmy się na skałach, regeneracja i dalej w drogę. 

Saranda to najwięszy albański kurort turystyczny. Stamtąd na południe niedaleko już do Grecji. Wymieniliśmy trochę kaski w kantorze i udaliśmy się do upatrzonego wcześniej hotelu – Dea. 

Dzień 10 - Saranda

Ze względu na fakt, że w Sarandzie towarzyszyła nam piękna pogoda postanowiliśmy, że zostaniemy tam jeden dzień dłużej, żeby trochę poznać to miasto i poplażować.

Hotel z zewnątrz wyglądał pięknie, pokoje były jednak bardziej w standardzie akademikowym. I tak byliśmy w szoku, bo cena nie była wygórowana. Nasz pokój nie miał jednak takiego widoku na morze jak na zdjęciu. Byliśmy od drugiej strony, niestety akurat trwała tam budowa innego kompleksu, a właściwie przygotowanie terenu do budowy co oznaczało kucie ciężkim sprzętem w skale 🙂 Czas i tak spędzaliśmy raczej na mieście, więc nie było z tym problemu. Z plażowaniem nam nie wyszło, bo plaże były raczej przychotelowe i ciężko było znaleźć dobre miejsce, za to wypróbowaliśmy basen. Fajne miasto, nastawione na turystów, ekspedientki w markecie witały nas uśmiechem i swojskim „dzień dobry”. Podobno Polacy są częstymi gośćmi, na ulicy też niejednokrotnie słyszeliśmy polski język. Przed sezonem, więc nie było męczących tłumów. Po spacerku przysiedliśmy w cieniu na murku przy plaży, dalej siedziała grupka młodych ludzi i w pewnym momencie padło do nas pytanie: „you want joint?” 🙂 Z uśmiechem uprzejmie podziękowaliśmy młodym biznesmenom.

Wieczorkiem spróbowaliśmy rakiji i poszliśmy zobaczyć nocne życie w Sarandzie. Szukaliśmy jakiegoś miejsca do potańczenia, spotkani ludzie skierowali nas do dwóch klubów. W środku zdziwienie, ludzie siedzieli przy stolikach, rozmawiając i pijąc, w tle leciała głośna muzyka jak w klubie, ale nikt nie tańczył. Kiedy próbowałem zapytać kilka dziewczyn przy stolikach o jakieś inne miejsce, które mogłyby nam polecić, odsuwały się ze zdziwieniem. Po kilku próbach podszedł do nas ochroniarz i poprosił o opuszczenie klubu 🙂 No cóż, zdecydowanie ludzie trochę inaczej się tu bawią niż u nas. 

Dzień 11 - Saranda (Hotel Dea) - Pogradec (Hotel Millennium, Thushemisht)

Tutaj kończy się nasze szczęście z ładną pogodą, znowu zaczyna być deszczowo. W planie mieliśmy dostanie się w okolice Pogradec przez Okręg Gjirokastra i Leskovik. Wracaliśmy w dzicz i góry czyli to co Gumisie lubią najbardziej:) Poza ciągłym deszczem chwilami spowijała nas mega gęsta mgła. Po tym górskim kawałku wjechaliśmy na SH4 i ładną, szeroką asfaltówkę. Mogliśmy przyspieszyć. Przed Tepelena zjazd na SH75 i powrót do klasycznych albańskich standardów 🙂 Trasa cały czas ciągnie się wzdłuż rzek, najpierw Drino, później Aoos wielokrotnie się z nimi przecinając, więc przejeżdża się mostek za mostkiem. Piękna trasa, nawet w deszczu, wąska asfaltówka, wokół zielono, a w oddali góry zatopione w chmurach. Mnóstwo zakrętów, ale niestety nawierzchnia potrafiła zaskakiwać, więc cały czas trzeba było być czujnym Deszcz nie odpuszczał, dopiero przed Pogradec się przejaśniło. Dojechaliśmy nad Jezioro Ochrydzkie. Hotel, który wcześniej upatrzyliśmy, znajdował się już na wylocie z Pogradec, w miescowości Thushemisht, nad samym jeziorem. Na miejscu okazało się, że nasz hotel jest zamknięty, więc zakwaterowaliśmy się w hotelu obok, trochę droższym, ale nie mieliśmy już siły na poszukiwania.

Dzień 12 - Pogradec (Hotel Millennium, Thushemisht) - Nisz (Mario Rooms)

No cóż, zaczął się etap powrotu. Chcieliśmy jak najszybszą drogą wrócić do Polski. Nie było czasu na wybieranie bardziej atrakcyjnej trasy i zwiedzanie. Macedonia Północna sprawiała wrażenie dzikiej i zacofanej jak Albania, tym samym interesującej. Na północy, bliżej Kosowa widoczny był wysyp meczetów, cmentarzy, jakichś monumentów i albańskich flag. Mocno albański obszar, podobnie jak południowa Serbia. Widać było dominację Albańczyków. Minęliśmy Skopje i przejechaliśmy do Serbii. W okolicy miejscowości Samoljica(Самољица) niespodziewanie natknęliśmy się na policyjną kontrolę. Mieli rozstawiony mobilny radar. Nie wiem czy jechaliśmy za szybko, nie wydaje mi się, tak czy inaczej policjant zamachał czerwonym lizakiem, więc musieliśmy się zatrzymać. Nie zapowiadało się na miłą pogawędkę, a tu zaskoczenie. Policjant zaczął nas rozpytywać o motocykle, o wyprawę, pochwalił się, że też jeździ policyjnym motocyklem. Pogadaliśmy, zaproponowaliśmy, żeby się przyłączył do Mad Horses, pośmialiśmy się i facet powiedział, że możemy jechać 🙂 To jedyny nasz epizod z policją w czasie całego wyjazdu, do tego bardzo miły. 

Chcieliśmy dotrzeć jak najdalej i wypadło na Nisz – trzecie największe miasto w kraju. Znaleźliśmy tani hostel – Mario Rooms, blisko centrum. Nisz sprawiał wrażenie bardzo ciekawego miasta, sporo klimatycznych miejsc. Poszliśmy na spacer po okolicy i zrobiliśmy zakupy w markecie. Na więcej nie było już siły. 

Dzień 13 - Nisz (Mario Rooms) - okolice Hatwan (47.633228, 19.735293)

Pędziliśmy cały czas A1 – tak przejechaliśmy całą Serbię mijając Belgrad i Nowy Sad aż do granicy z Węgrami. Co ciekawe Serbia choć widać, że jest na wyższym poziomie niż Macedonia czy Albania, ciągle w porównaniu do Polski czuje się jednak różnice, nie tylko w standardzie, ale też ogólnie w atmosferze. Dopiero jak wjechaliśmy na Węgry od razu poczuliśmy się jak w domu, poczuliśmy że przejechaliśmy granicę jakichś innych światów. Poczuliśmy się tak dobrze, że podjęliśmy decyzję o noclegu pod chmurką. Dłuższą chwilę kręciliśmy się po bocznych ścieżkach wyszukując odpowiedniego miejsca. W końcu się udało. Mniej więcej na wysokości Budapesztu w okolicy miejscowości Hatwan skręciliśmy w stronę lasu i na polu, w sąsiedztwie jakiejś plantacji rozbiliśmy namioty.

Dzień 14 - okolice Hatwan (47.633228, 19.735293) - Polska

Słowacja to już swojskie klimaty. Płasko i zielono aż do Tatr. Wyprawa dobiega końca. Po 14 dniach w siodle wracamy do kraju. Udało się 🙂